Manaslu, czyli 8163 metry do celu

Składająca się z dwóch wierzchołków góra i ósmy pod względem wysokości ośmiotysięcznik leży w północnej części Nepalu, na pograniczu z Chinami. Był rok 2018 (od czasu pierwszego wyjazdu Krzysztofa Stasiaka w najwyższe góry świata minęło siedem lat).

– Należałem wtedy do Polskiego Himalaizmu Zimowego, celem PHZ jest zdobywanie szczytów zimą – opowiada pan Krzysztof, mieszkaniec Koźlic, gmina Rudna. – W wyprawie na Manaslu brało udział osiem osób. Po przyjeździe do Nepalu zrobiliśmy zakupy, takie jak liny i jedzenie. Takie wyprawy trwają od dwóch do trzech miesięcy, więc zapasy muszą być duże. Nie wszystko dało się zabrać do samolotu.

O samym Nepalu mówi krótko: dominuje buddyzm, w stolicy kraju Katmandu na ulicach widać ludzi z telefonami komórkowymi, ale prowincja to zupełnie inny świat, brakuje nawet prądu. Po trzech dniach robienia zakupów ekipa szykuje karawanę, by ruszyć w góry. Od władz miasta wszyscy dostają szale modlitewne na powitanie i na szczęście. Do podnóża Manaslu mają 700 kilometrów.

– I nie była to autostrada – dodaje himalaista, co dobitnie obrazują pokazywane przez niego zdjęcia dróg, a i tak to określenie na wyrost. – Przebycie 300 kilometrów zajmuje nam trzy i pół dnia. Na dole jest tropikalna dżungla, parno. Po drodze mijamy ubogie wioski, widzimy ciężko pracujące dzieci. Tam to bardzo częsty obrazek.

Dalej pan Krzysztof opowiada, między innymi, o przepakowaniu sprzętu na osiołki, po 60 kilogramów na każde zwierzę, o przejściu przez przełęcz na wysokości 5000 metrów, podkreślając, że dla miejscowych to żaden problem, i o zawieszeniu chorągiewek.

– To chorągiewki modlitewne, które trzepocząc na wietrze modlą się za nas – wyjaśnia. – Tak jak młynki modlitewne, które widzieliśmy wcześniej.

Ostatni przystanek na trasie

Nazwa ostatniej wioski na trasie prowadzącej do wyjścia w góry brzmi dość swojsko: Samogon. Tam spotyka się cały świat himalaistów przed wyruszeniem do bazy po zdobycie szczytu. Ładują swoje urządzenia dzięki panelom słonecznym ulokowanych na dachach budynków. Z okna widać dwa szczyty Manaslu. Polska ekipa zostaje tam dwie noce. Mnich odprawia mszę (pudża).

– Wynajmujemy szerpanki do przeniesienia sprzętu z wysokości 3800 na 5000 tysięcy metrów do bazy, a mieliśmy pięć ton bagażu – wspomina pan Krzysztof. – Były to tylko kobiety. Niosły na plecach po 30 kilogramów. „Bo tak jest” – to cała odpowiedź, na pytanie, dlaczego tak jest. My nie mieliśmy szerpów, którzy zabezpieczają drogę, transportują sprzęt pracują dla klienta

Na wysokości ponad 6000 metrów ekipa rozbija pierwszy z czterech obozów. Wtedy zaczyna się jeden z najważniejszych etapów wyprawy: aklimatyzacja, która polega na stopniowym przystosowaniu się do warunków panujących na dużych wysokościach, przede wszystkim do rozrzedzonego powietrza, zawierającego dużo mniejszą dawkę tlenu.

– Chodzi o to, aby organizm wytworzył więcej czerwonych krwinek i hemoglobiny potrzebnych do przenoszenia tlenu – wyjaśnia pan Krzysztof. – Polega to na tym, że chodzi się od bazy do obozu 1. i do bazy do obozu 2., i tak dalej, aby osiągnąć odpowiednią wydolność organizmu po to, by wejść na szczyt. Trzeba dużo też pić, bo w czasie aklimatyzacji traci się dużo wody. My piliśmy stopiony śnieg, wzbogacany tabletkami z mikroelementami. Myślę, że w pewien sposób w tej aklimatyzacji pomogła mi praca w kopalni.

Trudna, ale dobra decyzja

Każda wyprawa na himalajskie szczyty jest ryzykowna o tyle, że zależy w głównej mierze od warunków atmosferycznych. A te są nieprzewidywalne i to jest jedyny pewnik.

– Moim zdaniem, nasza wyprawa wystartowała o półtora tygodnia za późno – wyjaśnia pan Krzysztof. – Wtedy inni wracali ze szlaku. My nie doszliśmy do szczytu. Zdecydowaliśmy się na atak, ale nie poszło tak, jak zamierzaliśmy. Było bardzo dużo śniegu. Powiedziałem, że jest zbyt niebezpiecznie, spadły lawiny, ja rezygnuję, odpuszczam. Koledzy poszli, padał śnieg. Powiadomiłem kierownika wyprawy. Zarządził odwrót. Trzech nie posłuchało. Mieli problemy. Śnieg zasypał namioty, nie widać było nawet wbitych w ich szczyt chorągiewek. W końcu wrócili. W pewnym momencie zarzucałem sobie, że zawróciłem, ale to była dobra decyzja. W tamtych warunkach nie było możliwości wejścia na szczyt. Góra niezdobyta. Zdarza się. To też jakieś doświadczenie. Po powrocie do wioski przeanalizowaliśmy całą sytuację, wyciągnęliśmy wnioski. Nadal się spotykamy – dodaje.

Wyprawa to cel, ale i koszty

Uczestników spotkania interesowały też koszty wyprawy i samego sprzętu, jakie himalaista ponosi, by spełnić swoje górskie marzenie.

– Moje wyprawy na ośmiotysięczniki to koszt 50 tysięcy złotych na osobę, poza Mont Everestem – odpowiada pan Krzysztof. – Wyprawę na Manaslu sponsorowała kopalnia węgla „Bogdanka” w Lublinie.

To koszty samej wyprawy na szczyt. Wyposażenie to inna rzecz. Jeden śpiwór kosztuje około trzech tysięcy złotych, a potrzebne są trzy. Kombinezon puchowy to kolejne sześć-siedem tysięcy złotych, no i odpowiednie buty za siedem tysięcy złotych. To cena za bezpieczeństwo w czasie wysokogórskiej wyprawy, jak się okazuje, wcale nie taka wygórowana.

Słuchaczom PUTW himalajskie opowieści bardzo się podobały. Pytali, kiedy pan Krzysztof uraczy ich kolejnymi.

Po co to wszystko?

– Przede wszystkim dla siebie – odpowiada bohater spotkania. – Jakaś siła wewnętrzna pchająca człowieka dalej, wyżej, głębiej. Ludzie tak mają. Potrzebują wyzwań.

…………

Krzysztof Stasiak przez 33 lata pracował w ZG „Lubin”, był górnikiem strzałowym. Przez 22 lata był ratownikiem górniczym w KGHM, uhonorowanym m.in. krzyżem „Zasłużony w Akcji Ratowniczej”, „Złotym medalem Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego”medalem „Zasłużony Ratownik Górniczy”. Pierwszy kurs wspinaczkowy zrobił w roku 1999. Początkowo wspinał się po polskich górach. Zaczynał od Karkonoszy, potem były Tatry, europejskie szczyty, m.in. w Szwajcarii i Austrii, oraz Andy. Wspinaczka stała się jego pasją. Brał udział w kilku wyprawach na ośmiotysięczniki.